|
|
Doświadczenia Vernitza, 28.01.2008 - Katowice
Moja stulejkowa opowieść…
O tym, że mam stulejkę dowiedziałem się w wieku lat kilkunastu dopiero, kiedy jako licealista stanąłem przez komisją lekarską dla poborowych. Pan lekarz, który nas przeglądał pod kątem przydatności do służby w Ludowym Wojsku Polskim (tak , tak, było to jeszcze za nieboszczki komuny) kazał mi ściągać gacie i kłaść się na kozetce za poplamionym i krzywo założonym parawanem, który niczego nie zasłaniał. Przymierzył się do mojego wacława i usiłował ściągnąć z niego napletek. Nie dało się, co zdaje się, mocno go zdziwiło. Po żołniersku rzucił: ,,stulejka, musi się pan obrzezać’’ po czym kazał założyć gacie, dał skierowanie do urologa i kategorię zdrowia A. Wyszedłem z gabinetu na miękkich nogach. Cóż to ten stulejek?? – myślałem przerażony. Widziałem siebie jak ze wstydem kobiecie mego życia tłumaczę, że nie mogę z nią sypiać, bo mam zastulejkowanego wacława. Poszedłem zatem czym prędzej do urologa w szpitalu w rodzinnym mieście. Pan doktor mnie obejrzał, potwierdził diagnozę i powiedział, że … (uwaga, tu padają kluczowe słowa, pod których wpływem pozostałem przez kolejne bez mała 20 lat) ,,Tak, może się pan obrzezać, ale to nie jest konieczne. Nic się panu nie stanie, jak pan będzie z tym żył. No, może jakiś dyskomfort przy stosunku’’ – dodał. Na swoje nieszczęście nie zwróciłem uwagi na trzecie zdanie. ,,Nie jest konieczne’’ zapadło mi głęboko w głowę…
Niespełna dwadzieścia lat później byłem żonkosiem ze stażem dziesięcioletnim oraz dwoma pociechami na głowie. Owszem, ze stulejką można mieć dzieci. Ale seks… to już insza inszość. Zwłaszcza przy wrodzonej, pełnej stulejce.
W końcu zdecydowałem się na zabieg. Najpierw jednak wybrałem się do lekarza rodzinnego po skierowanie do urologa. Poszło gładko. Wizyta trwała 5 (słownie: pięć) minut, nawet spodni nie musiałem ściągać. Był początek lata 2007. Kolejne dni i tygodnie to poszukiwanie urologa i stosownej przychodni. Rzecz nie w tym, że szukałem światowej sławy stulejkologa, ale przychodni, która latem 2007 miałaby jeszcze wolne miejsca do specjalisty. Udało się. 22 października nie był specjalnie bliską datą, ale tyle już czekałem, że kolejny kwartał niczego nie zmieni, pomyślałem sobie… Owszem, można było pójść prywatnie, terminy były osiągalne od ręki, ale jakoś wolałem wersję ekonomiczną tego rozwiązania. Tyle lat płaciłem na służbę zdrowia niemałe pieniądze, że postanowiłem choć raz na tym skorzystać.
22 października 2007 o 16.00 zameldowałem się w przychodni pełnej facetów niemłodych już raczej. Odczekałem tradycyjnie godzinę (pan doktor miał poślizg, ale nic to, ważne, że stówa została w kieszeni) i po krótkiej, ale treściwej wizycie miałem skierowanie do szpitala na leczenie phimosis. Czyli stulejki właśnie. Pan doktor jeszcze w trakcie badania zasugerował plastykę napletka, a nie obrzezanie. Pomyślałem, że może faktycznie lepiej niech żołądź będzie choć trochę przykryty. I zacząłem poszukiwać szpital, który jeszcze z końcem roku będzie miał pieniądze z NFZ na refundację takiego zabiegu. Odwiedziłem też prywatną klinikę urologiczną, gdzie poinformowano mnie, że będzie mnie to kosztowało 500 złotych i potrwa jeden dzień. No cóż, brałem to pod uwagę jako plan B. Gdyby szpital nie wypalił. Wypalił. Szpital urologiczny im. Prof. Emila Michałowskiego w Katowicach miał jeszcze wolne miejsca. I dość szybko znaleziono mi łóżko. 28 listopada o 10.00 rano miałem się zameldować ze skierowaniem, książeczką zdrowia, kartą magnetyczną śląskiego NFZ i ekwipażem na dobę. Bo nie puszczą mnie od razu po zabiegu do domu.
Wieczorem 27 listopada wydepilowałem się i lekko zestresowany poszedłem spać. Rankiem spakowałem się i… Właśnie. Jedna rzecz nie dawała mi spokoju. A mianowicie wszczepienne zapalenie wątroby typu B, o które nietrudno w naszych szpitalach. Tak więc przed drzwiami szpitala zapadła szybka decyzja: szczepię się przeciwko WZW. Odwołałem u pani pielęgniarki swoje łóżko i poprosiłem o inny termin zabiegu ze względu na szczepienie. Pokiwała głową, obiecując, że zadzwoni. Dziwiło mnie tylko to, że nie poinformowano mnie o tym, że dobrze się zaczepić jeszcze przed ustaleniem terminu zabiegu. Bywa. Tego samego dnia zaszczepiłem się w przychodni. Koszt 30 złotych. Kolejna dawka (i kolejne 30 złotych) za równo miesiąc. Odporność uzyskuje się 14 dni po drugiej dawce, przy czym jest jeszcze trzecia, pół roku później, również za 30 zł. Wtedy szczepionka działa ok. 5 lat.
Pani z rejestracji w szpitalu jak obiecała, tak zrobiła. Na 28 stycznia 2008 roku znalazło się miejsce i około 10.00 z wypchanym plecakiem stanąłem w długiej a zakręconej kolejce do okienka rejestracji. Zanim mogłem wejść i sympatyczna pielęgniarka zarejestrowała mnie w komputerze skanując kod kreskowy z mojej karty czipowej (a dla pewności zapisując jeszcze w dwóch grubaśnych księgach) minęło półtorej godziny. O 11.45 szpital wciągnął mnie w swoje tryby…
Najpierw szatnia i kwitek potwierdzający depozyt. Zostawiłem kurtkę, bluzę, spodnie i buty. Resztę rzeczy: dokumenty, telefon i kluczyki do samochodu (zaparkowałem przy ulicy, cudem udało się znaleźć miejsce, szpital za dobę parkowania winszuje sobie 10 złociszy) spakowałem do plecaka. Przebrany w dres (nie znoszę pidżam) i obuty w klapki basenowe (moje własne) zostałem poproszony na EKG i pomiar ciśnienia. Badanie wyszło OK i siostra zaprowadziła mnie na salę. A na sali… Jak dzieje się coś niestandardowego, niezwykłego czy zaskakującego, zwykle trafia na mnie. Na łóżku po mojej prawej stronie leżał bowiem starszy już jegomość, który był po operacji wycięcia pęcherza moczowego. To, że był obwieszony wszelkiego rodzaju kroplówkami i woreczkami w ogóle mnie nie zdziwiło. Zdziwiły mnie pasy, którymi był przywiązany do łóżka. Okazało się, że był to najbardziej kłopotliwy pacjent na oddziale III. Aktualnie spał, ale za to na przemian głośno chrapał i jeszcze głośniej gadał. No cóż – pomyślałem – jakoś to przetrwam. Na całe szczęście łóżko po lewej zajął pan Mikołaj. Bardzo życzliwy i sympatyczny dżentelmen przed 70, po operacji usunięcia raka prostaty. Choroba nie odpuszczała, więc niespełna pół roku po zabiegu musiał zameldować się ponownie w szpitalu...
Następne kilka godzin minęło mi na pogawędkach z panem Mikołajem (oczywiście o zdrowiu głównie, to żelazny temat w szpitalu), szpitalnym obiedzie (jarzynowa i spaghetti, bardzo smaczne) i rejestracji u pielęgniarki (jestem zdrów jak koń, oprócz oczywiście stulejki…). Potem badanie krwi i moczu i do łóżka. Około 15 zapytałem przechodzącą pielęgniarkę, kiedy będzie moja kolej. ,,A na co?’’ – podniosła brwi zdziwiona. Poczułem lekki niepokój. ,,Na zabieg’’ – odparłem. ,,Eee, dziś już nie robimy zabiegów. A właściwie co panu jest?’’ ,,Stulejka’’ wybąkałem czując, że cały pąsowieję. ,,Aaa, to zaraz zapytam lekarza’’.
Po godzinie zajrzał lekarz. ,,Będzie pan miał dzisiaj zabieg’’ powiedział do mnie. Odetchnąłem z ulgą. Pan Mikołaj uśmiechnął się życzliwie. ,,No, jutro pan wyjdzie’’ – stwierdził. ,,A ja wciąż czekam na termin…’’ dodał ze smutkiem. Nie zdążyłem nic odpowiedzieć, bo weszła pielęgniarka. Zaaplikowała mi zastrzyk (pewnie uspokajający, nieco się denerwowałem) oraz podała koszulę. ,,Proszę się w to przebrać, za pół godziny po pana przyjadę’’. Koszula była wykrochmalona i miała tasiemki z przodu. Wyglądałem dziwnie, ale w tej chwili było mi to już obojętne. Liczył się tylko zabieg. Równo 30 minut później z łoskotem wjechało szpitalne łóżko. Pielęgniarka kazała mi się położyć, przykryła kołdrą i pojechaliśmy do windy.
Na sali operacyjnej trwał jeszcze inny zabieg. Musiałem czekać. W międzyczasie przyszła pielęgniarka pytając, czy podpisałem zgodę na operację. Nie pamiętam. Podpisywałem jakieś kwity, ale czy była wśród nich zgoda… okazało się, że nie. Oczekiwanie przeciągało się, a ja dygotałem w stresie. Trochę czułem się jak przed egzaminem. Po chwili środek uspokajający zaczął działać i odprężyłem się. Przyszła pani doktor. Obejrzała mnie i stwierdziła, że będzie robiła plastykę napletka w znieczuleniu miejscowym. Pojechaliśmy na salę.
Sala, jak sala. Typowa. Nie znam się na sprzęcie szpitalnym, ale robił wrażenie nowego. Przesiadłem się na stół operacyjny. Pielęgniarka odsunęła mi koszulę a ja prawie nagi, jak święty turecki, leżałem na środku pokoju. Wokół uwijały się same młode kobiety. Kiedy indziej uznałbym to pewnie za interesujące doświadczenie, ale teraz nie. Po chwili postawiono parawanik, otulono prześcieradłami i tylko wacław wystawał. Przyszła pani doktor i jej asystentka. Odbyły nade mną ściszonymi głosami szybkie konsylium i… usłyszałem pielęgniarkę: ,,Momencik, jeszcze znieczulenie’’. ,,Tak, poproszę o znieczulenie’’ – dodałem prędko. ,,Bez obaw, nie możemy na żywca’’ – wesoło odpowiedziała pani chirurg. Kilka ukłuć i… przestałem odczuwać cokolwiek w tej części ciała. Obie panie zabrały się do dzieła. Z przyciszonych rozmów wiedziałem tyle, że bardzo się starają, żeby napletek przyciąć tak, żeby jednocześnie dawał się odciągać i zakrywał żołądź. Po pół godzinie znieczulenie zaczęło słabnąć. Odczuwałem lekki dyskomfort więc poprosiłem o dodatkowe znieczulenie. Dostałem je natychmiast i mogłem przestać oddychać przez aparat tlenowy. Podała mi go zapobiegliwa pielęgniarka widząc, że blednę z bólu. Wkrótce było po wszystkim. Przeniosłem się na łóżko szpitalne i zostałem odwieziony na salę.
Wieczór i noc minęła spokojnie. Nawet nie miałem założonego opatrunku. Nic mnie nie bolało, lecz mimo to zasnąć nie mogłem. A to z powodu nieprawdopodobnego wprost chrapania jegomościa po prawej. Nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś tak chrapał. Choć starałem się nie pić za wiele, rankiem około 8 udałem się do toalety. Trzęsącymi się rękoma odciągnąłem napletek. Był opuchnięty i z powodu szwów wyglądał jak jeż. Nie miałem jednak problemów z oddaniem moczu, a rana nie krwawiła. Panie chirurg wykonały dobrą robotę.
Od 8.30 co pół godziny przychodził odwiedzić mnie lekarz, a przed 10 przyszło ich siedmiu, łącznie z ordynatorem szpitala, dr n. med. Wiesławem Dudą. Pan ordynator odciągnął mi napletek, pokiwał z uznaniem głową i zezwolił na wypisanie mnie ze szpitala. Mijało właśnie 24 godziny od czasu, kiedy przekroczyłem jego próg…
Dziś jest 6 luty. Po opuchliźnie, jak również po krwiaku od znieczulenia nie ma śladu. Powoli wykruszają się szwy (pani doktor powiedziała, że dwóch tygodni same odpadną). Nauczyłem się odciągać napletek do mycia, choć to dla mnie nowe i – co tu ukrywać – trochę bolące doświadczenie. Żołądź jest bowiem jeszcze wrażliwy, choć zmniejsza się to z dnia na dzień. Jedynie w okolicy wędzidełka, które trzeba było także przycinać, skórka wolniej się goi, ale sądzę, że kiedy odpadną drażniące nici, to miejsce się zabliźni. Mam nadzieję, że po kuracji z maścią na blizny efekt będzie fantastyczny. Czekam na ten moment z niecierpliwością…
Na koniec chciałbym polecić szpital im. Prof. Emila Michałowskiego w Katowicach. Wystawiam całemu personelowi: lekarzom i pielęgniarkom – zupełnie jak na aukcjach internetowych – wieeeelki pozytyw Okazuje się bowiem, że zabiegu usunięcia stulejki nie trzeba koniecznie dokonywać w prywatnych klinikach. Warto rozważyć też wersję ekonomiczną, która niekoniecznie musi być gorsza.
Napisał: vernitz
|
|
Doświadczenia
Stulejka.com poleca:
|